Chyba żaden człowiek nie wywarł na popkulturę wpływu takiego jak Stan Lee. Człowiek, który z gościa przypadkiem zatrudnionego do pracy przy historyjkach obrazkowych przeistoczył się w ojca amerykańskiego komiksu superbohaterskiego, zmarł w wieku 95 lat.
Świat komiksów, filmów i gier wyglądałby inaczej, gdyby w 1939 roku siedemnastoletni Stanley Martin Lieber nie dostał pracy w pewnym pulpowym wydawnictwie i nie wylądował w sekcji odpowiedzialnej za tworzenie historyjek obrazkowych. Zaledwie dwa lata później zaczął prowadzić cały dział samodzielnie, z czasem zmieniając jego nazwę na Marvel – bo, jak mówił, czuł, że robią w nim coś innego. Lata mijały, a wraz z sukcesami wydawnictw takich jak Marvel i D.C. komiksy zaczęły wychodzić ze swej mało prestiżowej niszy. Znakiem czasów jest zresztą pseudonim – w początkach kariery chcący zaistnieć jako pisarz Stanley wstydził się pracy przy komiksie, więc podpisywał się jako Stan Lee.
Popularność opowieści o osobnikach, którzy dysponowali nadludzkimi zdolnościami, ale zachowali ludzkie przywary, w czasach Zimnej Wojny rosła lawinowo. Zawdzięczamy to w dużej mierze właśnie herosom, których Lee rozpisał sam lub we współpracy z innymi zasłużonymi autorami takimi jak Jack Kirby. Bez Lee me byłoby Fantastycznej Czwórki, X-Menów, Thora, Hulka, Spider-Mana czy Darede- vila, ale i wielu innych postaci, których Marvel zapraszał do swoich zeszytów – przez lata awansów, aż do przejśaa na emeryturę na początku lat 90., Stan Lee maczał palce w każdym aspekcie tworzenia komiksów. Nigdy też nie stronił od kontaktu z czytelnikami – kiedyś publikował wstępniaki zamykane słynnym .Excelsior!’, potem pojawiał się w zabawnych scenkach w większości filmowych blockbusterów Marvela. Choć pod koniec życia chorował i tracił wzrok.